Przejdź do treści

Jak zostać młodym (obiecującym) pisarzem − poradnik w odcinkach.*

(* „Poradnik” ukazywał się w odcinkach na Facebooku niedługo po premierze mojej pierwszej książki. Tu wszystkie części zebrane razem… i nadal aktualne.)

Uwielbiam być „młodym pisarzem”. Czuję się wtedy jakbym znów dopiero co skończył studia i cały świat stał przede mną otworem (nie szkodzi, że później zawsze okazuje się, że nie stał). Trochę mniej podoba mi się „obiecujący”. Różne grupy wsparcia pełne są byłych obiecujących pisarzy, poetów, piłkarzy i tym podobnych. Ale do rzeczy!

Podobno Starzy Mistrzowie często borykają się z powracającym pytaniem młodych czytelników: jak zostać pisarzem? Pomyślałem sobie, że na stare lata mogę już nie pamiętać jak, więc zrobię to na początku, na gorąco i będę miał spokój. Oto krótki poradnik w odcinkach, jak zostać młodym (obiecującym) pisarzem.

I. Zanim zaczniesz pisać.

Zanim zaczniesz pisać, nie słuchaj żadnych porad na temat tego jak zostać pisarzem! Serio. Żadnych „kursów kreatywnego pisania”, to nie nauka jazdy na nartach. Chyba że chcesz dyskretnie wesprzeć finansowo jakiegoś byłego obiecującego pisarza, któremu nie wyszedł następny punkt (o tym poniżej). Jeśli tak, daj znać, coś zorganizuję. Możesz też zrobić wyjątek dla laureatów nagrody Nobla, Pulitzera, Hugo i Nebuli, od biedy Nike. Wprawdzie nie dowiesz się od nich co zrobić, żebyś to Ty został pisarzem (posłuchasz tylko, co oni zrobili − każdy co innego), ale może przynajmniej dostaniesz wartościowy autograf.

Generalnie, Starzy Mistrzowie mają dwie szkoły: a) pisać, pisać, jak najwięcej pisać, albo b) czytać, czytać, jak najwięcej czytać. Zdecydowanie polecam na początek tę drugą. W najgorszym razie Ty trochę zyskasz, a świat niewiele straci. Nie zgadzasz się? Wizyta w dowolnej odpowiednio dużej księgarni, a jeszcze lepiej magazynie taniej książki, znakomicie poprawia optykę w tym zakresie. Wspomnę też na marginesie, że w dawnych czasach na papierze toaletowym można było czasami dostrzec źle przemielony druk. Ale może to była tylko skonfiskowana szwedzka pornografia.

A pierwsza szkoła? Pierwsza ma tę zaletę, że niewątpliwie od razu zostaniesz pisarzem (napisarzem?), a może nawet demonem drugiego rodzaju. Niestety, problem w tym, że wydawcy (patrz kolejne odcinki) już jakiś czas temu zorientowali się, że teoria ilości przechodzącej w jakość nie działa i używają czasami brzydkiego słowa na „g” (nie, nie chodzi o „gówno”, w każdym razie, nie tylko). A Remigiusz Mróz jest tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę.

No, dobrze. Chodzą też słuchy o mitycznej trzeciej drodze. Młodzi (obiecujący) pisarze szepczemy o niej z przejęciem (napomykając nieśmiało o Masonach, Iluminatach i Stephenie Kingu), starzy zaś uśmiechają się tylko nerwowo i wychodzą zapalić papierosa. Podobno mnisi w jednym z tybetańskich klasztorów pół dnia czytają, pół dnia piszą a godzinę (to chyba już w nocy?) poświęcają na ćwiczenia fizyczne. Nikt nie wie, czy i kiedy jedzą i załatwiają inne potrzeby fizjologiczne z modlitwami o natchnienie włącznie. Podobno istnieje taka szkoła. Tak mówią.

A’ propos natchnienia… Ono naprawdę istnieje! Problem w tym, że ma do obsłużenia tysiące młodych (obiecujących) pisarzy, więc trochę sobie na nie poczekasz. Lepiej po prostu wziąć się do roboty.

[Jeśli doczytałeś do tego miejsca to znaczy, że nie przeczytałeś uważnie i ze zrozumieniem pierwszego zdania tego punktu. Spróbuj jeszcze raz.]

II. Zanim skończysz pierwszy rozdział.

Zanim skończysz pierwszy rozdział, znajdź sobie dobrą pracę. Albo, jeszcze lepiej, bogatego męża / bogatą żonę, bo na bogatych rodziców może być już za późno. Ewentualnie zabezpiecz sobie jakiś pokaźny spadek. Graj w Lotto. Szukaj sponsora. Serio. W końcu musisz z czegoś żyć nim dostaniesz Nobla lub przynajmniej napiszesz nowego „Harrego Pottera”. Chyba że lubisz życie od fuchy do fuchy lub prowadzenie „kursów kreatywnego pisania”. Albo planujesz zostać geniuszem, który umarł w nędzy (było takich znacznie więcej, niż myślisz).

Generalnie, Starzy Mistrzowie twierdzą, że im lepiej wyjdzie Ci ten punkt, tym więcej będziesz miał czasu na pisanie. To jak w maszynce do mięsa − górą będą wpadać dywidendy i odsetki, dołem wylecą litery. Fachowo nazywa się to konwerter odsetkowo-literacki i za cholerę nie chce działać w drugą stronę.

Co gorsza, jeśli już kiedyś wydasz swoją książkę (patrz kolejne odcinki), wcześniej czy później spotkasz się z prośbami o wsparcie / datki / darowizny. Niektórym ludziom z jakiegoś powodu wydaje się, że skoro stać cię na zainwestowanie wielu godzin i dni w wyprodukowanie kilkuset stron tekstu, musisz być wystarczająco bogaty lub głupi, by rozdawać pieniądze. Nie to, co na przykład jakiś anonimowy rentier, bankier, czy kamienicznik. Niestety, po postu trzeba z tym żyć, bo i tak nikt ci nie uwierzy, że piszesz dla przyjemności, a na życie zarabiasz np. jako barman (i proszę nie machać mi tu przed nosem umową zleceniem!). Dlatego lepiej najpierw zostań młodym (obiecującym) rentierem / bankierem / kamienicznikiem, dopiero potem (trochę starszym już pewnie) pisarzem.

Przygotuj się również na to, że istnieje zaskakująco liczna grupa wydawałoby się inteligentnych ludzi, którzy uważają, że powinieneś swoją książkę rozdawać za darmo. Przecież na pewno masz nieograniczone dostawy od wydawcy, albo jakiś autorski deal z drukarnią, ewentualnie ukryty w piwnicy jeszcze za komuny powielacz. I zupełnie nie trafia im do przekonania argument, że dostałeś jedynie te kilka egzemplarzy autorskich dla siebie, rodziny i paru przyjaciół, a resztę możesz sobie co najwyżej zwyczajnie kupić. Że nie wspomnę już o tym (gdybyś w przypływie szczodrości zapomniał), że Twoje skromne honorarium za cały trud włożony w stworzenie tego dzieła będzie zależało od ilości sprzedanych książek, nie od tych rozdanych.

Jest też inna, w sumie ciekawsza opcja, o której Starzy Mistrzowie dyskretnie milczą. Przecież, jeśli dobrze się uwiniesz i będziesz już młody, piękny i bogaty, będzie cię stać, by wynająć sobie kogoś, kto odwali całą robotę za Ciebie! Sam tylko udzielisz paru cennych wskazówek i się podpiszesz. A w tym czasie, zamiast ślęczeć godzinami nad pustą kartką, zajmiesz się ciekawszymi rzeczami: nartami w Dubaju, kolekcjonowaniem szwajcarskich zegarków, albo ratowaniem świata. Piciem Martini z wódką w towarzystwie pięknych kobiet (czy kogo tam kto lubi). Piciem shotów na imprezie (w towarzystwie pięknych kobiet). Piciem piwa i grą na komputerze (w towarzystwie pięknych… awatarów?). Piciem… No, w każdym razie jest wiele fajniejszych zajęć od pisania książek. To ciężka, żmudna robota dla naiwnych, nie dla Ciebie. No chyba, że brzydzisz się materializmem, konsumpcją i przyziemnymi przyjemnościami, a kręci Cię zostanie drugim C.K. Norwidem (wieczna sława w bezimiennym zbiorowym grobie dla biedoty, to nieco perwersyjne, ale nie wtrącam się).

[W zasadzie, póki nie zrealizujesz tego punktu, nie musisz czytać następnych. Czas to pieniądz!]

III. Zanim znajdziesz wydawcę.

Zanim znajdziesz wydawcę, znajdź sobie jakieś zajmujące zajęcie: turnieje szachowe, hodowlę żółwi, albo wspomniane już ratowanie świata (to zawsze dobrze wygląda w CV). Picie piwa, jeśli niestraszny ci alkoholizm (albo i tak już za późno), bo trochę go wypijesz, czekając. Serio. Jeśli nie, musisz uzbroić się w cierpliwość kamienia polnego. Wydawców jest sporo, a każdy zastrzega sobie minimum parę miesięcy na wykrętną, bądź wymijającą odpowiedź (w praktyce rok). Niektórzy też, nie wiedzieć czemu, bez czytania wrzucają do kosza poezję i fantastykę (pewnie dlatego, że pierwszej nikt nie czyta, a drugą piszą wszyscy).

Generalnie, Starzy Mistrzowie radzą pójść w hurt. Zainwestować w parę ryz papieru i znaczki pocztowe (pamiętaj, to starzy mistrzowie − dziś wystarczy zostać spamerem) i wysłać swój tekst w tyle miejsc, w ile się da. Teraz już wiesz, dlaczego wydawcy potrzebują roku na odpowiedź. Ale to prosta statystyka − jeśli podrzucisz odpowiednio dużo monet, może którejś w końcu uda się upaść na sztorc. Szczególnie, jeśli będzie dobrze podpiłowana, a podłoże grząskie.

To nie Ameryka, ale podobno i u nas istnieją agenci literaccy. Po co? Ano po to, że dziś już nie wystarczy dobrze i mądrze pisać (podejrzewam, że nigdy nie wystarczyło, ale miło pomyśleć, że tak). Trzeba też negocjować, promować, zabiegać, reklamować, organizować (patrz kolejne odcinki) i zajmować się wszystkim, tylko nie pisaniem kolejnej książki. Może się zdarzyć, że jesteś mistrzem pióra, ale niekoniecznie kręci cię bycie własnym menadżerem promocji i marketingu. Może zwyczajnie się na tym nie znasz, nie nadajesz się do tego, albo po prostu jesteś zbyt leniwy (to mój przypadek). W takiej sytuacji możesz rozejrzeć się za agentem. Są jednak trzy podstawowe problemy. Po pierwsze, każdy agent, nie tylko literacki, chce zajmować się znanymi, popularnymi nazwiskami. Ty potrzebujesz go wtedy, kiedy jesteś nieznany, a twoja popularność ogranicza się do najbliższej rodziny i przyjaciół (z tego połowa kupiła Twoją książkę tylko przez uprzejmość). Po drugie, nie ma nic za darmo − każdy agent pobiera prowizję (z drugiej strony, prowizja od niczego nie boli). Po trzecie, podobno wydawcy nie przepadają za agentami (patrz po drugie). Może dlatego nie znam nikogo, kto korzystałby z usług takiego agenta, a większość młodych (obiecujących) pisarzy sama dobija się do wydawnictw.

A! Jeśli dobrze Ci poszło z cz. II i jesteś jeszcze początkującym, ale za to już zamożnym pisarzem, zawsze możesz przecież wydać swoją książkę sam. Ale to jak seksem. Niby też przyjemnie, a jednak nie to samo.

[W zasadzie, zanim nie znajdziesz wydawcy, nie musisz czytać kolejnych punktów. Za rok czy dwa i tak nie będziesz ich pamiętał.]

IV. Zanim (w końcu!) zostaniesz młodym (obiecującym) pisarzem.

Zanim (w końcu!) zostaniesz młodym (obiecującym) pisarzem, zacznij słuchać muzyki, której nie lubisz. Serio. Disco-polo, Techno, Death Metalu, piosenki aktorskiej, żołnierskiej, opery (zrób drobny wyjątek dla Götterdämmerung), czegokolwiek. I jak? Tak samo jest z książkami. Pewnie to, co za chwilę trafi do księgarń z Twoim nazwiskiem na okładce, to druga „Zbrodnia i kara”, ale spośród czytelników jeden lubi rock’a, drugi jazz, trzeci operę (z drobnym wyjątkiem dla Götterdämmerung), a pięciu innych disco-polo. Do tego część z nich  bardzo lubi nie lubić tego, czego nie lubi. Publicznie! W Internecie! A niektórzy z nich, dziwnym splotem okoliczności, mogli zostać krytykami literackimi. Cholera, jak im nie wstyd (to pewnie ci od Death Metalu)?!

Generalnie, Starzy Mistrzowie odradzają czytania recenzji własnych książek. Podobnie jak picia alkoholu, palenia papierosów i przygodnego seksu. Cóż… Przynajmniej nie czytaj komentarzy w Internecie − to już jak picie płynu do spryskiwaczy, wąchanie kleju, albo… Tak, właśnie to, o czym pomyślałeś. Hmm… Ostrzegałem.

Wracając do disco-polo i opery… I co wyczytałeś w recenzjach i komentarzach (nie wstydź się − i tak wiem, że czytałeś)? Świetne dialogi i fatalne dialogi? Porywające intryga i nudna fabuła? Barwni bohaterowie i nijakie postacie? Gdy już opadną Ci emocje, a ciśnienie wróci do normy (ale jak ten troll śmiał napisać coś takiego?!), dostrzeżesz może, że to całkiem zabawne. Każdy czytelnik, czy tego chcesz czy nie, jest (już we własnej głowie) współautorem historii, którą przelałeś (ze swojej głowy) na papier. Nie jest niczyją winą, że nie wszystkie głowy pracują tak samo. Różne częstotliwości, ot co. Choć być może udałoby Ci się namierzyć po adresach IP tych paru, którzy nadają inaczej i robią z tego problem w Internecie, psując opinię Tobie i Twojemu dziełu. A wtedy sam wiesz, co robić.

Generalnie, Starzy Mistrzowie radzą pisać po swojemu, licząc na to, że w tłumie czytelników zawsze znajdzie się co najmniej parę osób (z marginesem błędu do kilkudziesięciu tysięcy) z podobną Tobie wrażliwością. Młodsi, niecierpliwsi, gdy nikt nie widzi, próbują czasem pisać pod publikę, licząc na to, że nadal będą czerpać z tego przyjemność, a w gorszym razie miliony dolarów. Wybór jak wybór − nie pierwszy taki i nie ostatni w życiu.

No dobrze, a co z rzetelną informacją zwrotną? Cóż… Przykra prawda jest taka, że w tym biznesie takiej nie ma. Ale jeśli nie wystarczą ci same wyniki sprzedaży oraz te wszystkie laury i nagrody, które z pewnością zdobędziesz, zwróć się do Starych Mistrzów lub do kogoś, kto choć raz sam napisał książkę, wydał książkę i sprzedał choćby jeden egzemplarz. Reszta to szum.

A! Zawsze istnieje pewne ryzyko, że Starzy Mistrzowie też zmieszają Twoją książkę z błotem (zawistni starcy!). Możesz się wtedy pocieszyć, że już nie raz robili to z książkami, które sprzedały się w większym nakładzie niż wszystkie ich dzieła razem wzięte. Może następna będzie Twoja.

V. Kiedy już jesteś (nareszcie!) młodym (obiecującym) pisarzem.

V.a. Promocja.

Kiedy już jesteś (nareszcie!) młodym (obiecującym) pisarzem, przygotuj się na pierwszy szok rynkowy. Otóż, ta mądra, pięknie wydana książka sama się nie sprzeda. To głównie skutek tego, że młodych (obiecujących) pisarzy jest dziś odrobinę więcej od wszystkich czytelników razem wziętych. Nawet jeśli znalazłeś sobie pozorną niszę (mroczny melodramat polityczno-historyczny z elementami fantastyki, albo strumień świadomości psiaka po przejściach adoptowanego przez parę LGBT), zwykle okazuje się, że jest już zajęta przez paru innych młodych (obiecujących) pisarzy, którzy ostro rozpychają się łokciami.

Tak na marginesie − nie brakuje czytelników jako takich, a tylko tych zdolnych skupić uwagę na jednym tekście dłużej niż 15 sekund. W dzisiejszych czasach idealna książka dla masowego czytelnika powinna składać się wyłącznie z tweetów (oddaję ten pomysł za darmo). Może powinienem uprzedzić wcześniej, ale pisząc te kilkaset stron, wyprodukowałeś archaiczną makulaturę. Cóż… za późno.

Promocja to podstawa. Możesz być drugim Henrykiem Sienkiewiczem, ale jeśli nie jesteś rzutkim showmanem o aparycji prezentera telewizyjnego, to − za przeproszeniem − dupa. Świetnie piszesz, ale jąkasz się i czerwienisz? Dopieszczasz każde słowo, ale nie przywiązujesz wagi do wyglądu? Mistrzowsko opisujesz życie wewnętrzne bohaterów, ale nie masz ochoty dzielić się swoim na Facebooku? Masz problem (tzn. może to dzisiejszy świat ma problem, ale w praktyce to bez różnicy).

Jak już ustaliliśmy, sama ładna okładka na półce księgarni nie wystarczy. Nie pozostaje więc nic innego jak zacisnąć zęby (podobno autopromocja nie hańbi − słyszałem w radiu) i zająć się promocją. Generalnie, Starzy Mistrzowie nie mają na ten temat nic do powiedzenia, ponieważ nie znali Internetu (niektórzy nie znali również radia i telewizji). Trudno.

Oczywiście, dobry wydawca zapewni Ci odpowiedni zestaw a) recenzji, b) wywiadów, c) spotkań autorskich. Innym młodym (obiecującym) również.

O recenzjach już mówiliśmy w odcinku IV. No to wywiady. Zdążyłeś zdobyć już jakąś nagrodę? Przynajmniej nominację do Nike? Nie przejmuj się. I tak chętnie porozmawia z Tobą gminna rozgłośnia w Pcimiu Dolnym. Na pewno nagrasz też parę świetnych wywiadów dla TVX Niszowa Literatura lub Czytadło TV − w sam raz na dziurę w ramówce po godzinie 23. Nie podoba Ci się? Kręcisz nosem? Świetnie − chętnie pójdę tam za Ciebie.

Może w takim razie spotkania autorskie? Pełna sala, ciekawe pytania, długa kolejka po autografy? Kiedyś z pewnością. Chwilowo to będzie 5 osób, z czego połowa (szwagier liczy się za 0,5) to rodzina, a połowa znajomi (0,5 za zgarniętego z ulicy bezdomnego). Pół biedy, jeśli w Twoim mieście, bo może się zdarzyć, że będziesz jechał na takie spotkanie z drugiego końca kraju. Bywa. Każdy czytelnik jest na wagę złota. Poza tym, bądźmy szczerzy − trochę skłamałem z tą pełną salą w przyszłości. Chyba że to będzie bardzo mała sala. Dzisiaj nawet znani i uznani pisarze gromadzą mniej słuchaczy niż liczyła przeciętna klasa przed reformą szkolnictwa. Na własne oczy widziałem kiedyś jedną z moich ulubionych, młodych, zdolnych pisarek siedzącą na wielkich targach książki samotnie jak palec. Zabrakło promocji. A może po prostu to już nie te czasy spotkań autorskich. Szkoda − na pewno miło łechtały pisarską próżność.

Jak w takim razie się promować? Oczywiście, że w Internecie. Niestety, strona WWW raczej nie wystarczy (to jeszcze gorzej niż ta nieznana książka na wystawie). Musisz co najmniej przestać bojkotować Facebooka (tak, wiem, że to boli). Nie zaszkodzi też poznać Twittera i Instagrama (choć przyznam, że sam nie miałem na razie tyle samozaparcia).

Co potem? Potem umieszczaj tam swoje recenzje, wywiady i nagrania ze spotkań (widzisz − nie są tak bezużyteczne; obejrzy je 100 razy więcej osób niż na żywo i nikt nie będzie wiedział, że sala świeciła pustkami). Bądź aktywny! Pisz, co zjadłeś na obiad, gdzie planujesz iść na kolację, z kim zjesz śniadanie i co myślisz o palących problemach ludzkości jak np. adopcja psów. No dobrze, trochę cię wkręcam; w każdym razie, ja na pewno nie będę tego czytał.

Podobno warto też być miłym na FB dla stron literackich* oraz polubić czasem posty paru innych młodych (obiecujących) pisarzy. Nawet się nie spodziewasz, ilu ich jest! A wtedy oni czasem polubią twoje i zamiast do twoich 15 obserwujących, reklama dotrze także do ich obserwujących (prosta arytmetyka: 15+13+5+22+…= ho-ho!). Poza tym, może jeszcze nie wiesz, ale młodzi (obiecujący) pisarze stanowią nawzajem połowę swoich własnych czytelników (druga połowa to, nie mając wyboru, rodzina i znajomi). Skrywana przez światowy spisek wydawców prawda o rynku księgarskim jest taka, że nie umarł jeszcze tylko dzięki początkującym pisarzom i ich bliskim!

(* A’ propos stron literackich… Koniecznie weź poprawkę na to, że połowę takich portali i blogów o książkach prowadzą młode kobiety, najczęściej studentki (kto inny miałby czas pochłaniać pięć książek tygodniowo?). Staram się unikać męskiego szowinizmu i nie twierdzę, że ten typ recenzenta / recenzentki ma ściśle określony gust. Z pewnością niektóre z nich uwielbiają wiadra krwi, flaki na podłodze i mózgi na ścianach, rynsztokowe słownictwo i sceny rodem z niemieckiej pornografii. Niemniej, zapewne nie jest to Twój reprezentatywny czytelnik. Nie, wcale nie chodzi o to, że nie piszesz ciepłych kawałków o miłości. Po prostu cała (cóż, że niezbyt liczna) populacja czytelników ma trochę inny skład od populacji recenzentów (w tym recenzentek). Jest… nieco bardziej przeciętna. Dlatego traktuj recenzje ze stron literackich z dystansem − oczywiście tylko te negatywne.)

V.b. Public Relations.

Kiedy już jesteś (nareszcie!) młodym (obiecującym) pisarzem, zamknij się i zajmij się pisaniem. Spławiaj dziennikarzy, odstaw Facebooka, nie odpisuj na maile, nie odbieraj telefonów. Uwierzyłeś? Świetnie! Ty będziesz zdrowszy, a my będziemy mieli mniejszą konkurencję.

Generalnie, Starzy Mistrzowie nic mają na ten temat nic do powiedzenia, ponieważ, jak już wspominałem, nie znali Internetu, a czasem i innych mediów (Homer nawet nie umiał pisać). Trudno. Zresztą, na pewno i tak wyraziłeś w swojej książce jakąś (jakąkolwiek) opinię. Nawet jeśli pisałeś o hodowli szklarniowej rzadkiej odmiany pomidorów. Nie ugryzłeś się w język i w rozmowie z podstępnym dziennikarzem zdradziłeś się z jakimś poglądem (np. poparłeś teorię ewolucji lub koncepcję okrągłej Ziemi). Nie daj Boże, wyraziłeś swoje zdanie na Facebooku (oby tylko nie na temat szczepionek, czy praw zwierząt). Albo… Serio? Masz jaja! Wypowiedziałeś się o jakiejś grupie (społecznej, politycznej, religijnej, dowolnej) mającej dostęp do Internetu (jedyni Bambelucy Bosi jeszcze nie mają, ale ich zagorzali obrońcy owszem). Szacun! Właśnie stałeś się znany (cóż, że w wąskim gronie) jako pisarz-rasista / eko-terrorysta / morderca zwierzątek / faszysta / zdrajca / idiota / itp. (* niepotrzebne skreślić). Albo odwrotnie – zostałeś wielkim autorytetem i duchowym przywódcą grupy, z którą wolałbyś nie pokazywać się w miejscach publicznych. Jedyna nadziej w tym, że pisałeś pod pseudonimem, używasz VPN i telefonu na kartę. Nie? No to masz przesrane (a! jeszcze pato-inteligent, albo zwykły cham i prostak).

Cóż… Jeśli Cię to pocieszy, od początku byłeś na przegranej pozycji. To zwykła statystyka. Przy milionach ludzi korzystających z Internetu zwyczajnie nie da się napisać poprawnego gramatycznie zdania, które gdzieś, kiedyś kogoś nie urazi (tak, tak – kłania się proroczy „Fahrenheit 451”). A te niepoprawne (oczywiście celowo − jesteś przecież pisarzem), z literówkami, błędami stylistycznymi, ortograficznymi, interpunkcyjnymi itd.? Hmm… Wyobraź sobie małą, białą, słodką owieczkę idącą środkiem ciemnej dżungli. Beeee! Hrzk, kwik, thrak! (Odgłos zgniatanej szczękami trolli tchawicy i trzaskającego karku.)

Czyli, że jednak trzeba było uwierzyć − spławiaj dziennikarzy, odstaw Facebooka, nie odpisuj na maile, nie odbieraj telefonów. W końcu, co ważniejsze? Sprzedaż książki, czy zdrowie psychiczne?

VI. Gdy już zostaniesz Pisarzem (przez wielkie „P”).

Dopiero gdy już zostaniesz Pisarzem (przez wielkie „P”), zorientujesz się, jak wiele osób pisze, a jak niewiele czyta. Zdaje się, że w większości przypadków to te same osoby. Ale to tak na marginesie. A przede wszystkim…

Gdy już zostaniesz Pisarzem, niech Cię nie kusi udzielanie innym dobrych rad! Serio. Przy odrobinie talentu, szczęścia, samozaparcia i wielu zbiegów okoliczności sami sobie poradzą. A jeśli nie mają szczęścia, to i Starzy Mistrzowie* nie pomogą.

(* Wyjaśnienie: tytuł Starego Mistrza może dopisać sobie do wizytówki każdy, kto choć raz przeszedł przez wszystkie powyższe punkty i nie rzucił tego wszystkiego w cholerę. Przykro mi, jeśli sugerowałem inaczej. Nie ma wyższego kręgu wtajemniczenia.)

© 2020 Jakub Urbańczyk