Przejdź do treści

Krótki fanfik z okazji Roku Stanisława Lema (2021) i coś dla miłośników „Cyberiady”.

„Cyfranka wyprawa pierwsza, czyli o tym, jak młody konstruktor staremu gwiazdopasowi dopomógł i czarną dziurę żarłoczną jej własną bronią pokonał”

   − Idę we wszechświat! − oznajmił któregoś dnia niespodziewanie Cyfranek.
            Zatroskali się bardzo ojcowie-konstruktorzy − Trurl z Klapaucjuszem − nic jednak nie rzekli, bo wiadomo, że im bardziej młodym zabraniać, tym bardziej chcą. Zamknęli się tylko w chałupie i dalej radzić, co z tym fantem zrobić.
   − Za młody jest! − załamywał ręce Trurl. − To zbyt niebezpieczne!
   − Mój drogi − uspokajał go Klapaucjusz − to już nie jest Cyfranio, to już Cyfranek. Ani się obejrzymy, jak z niego Francyfrek będzie.
   − Dopiero co algorytmy mu pisałem, śrubki dokręcałem − jęczał Trurl.
   − Zobaczysz, niedługo sam sobie wąsy dospawa − ni to pocieszył, ni zganił go przyjaciel.
   − Wszechświat jest niebezpieczny! − łapał się za głowę Trurl. − Zbójcy na rakietowych szlakach i piraci-hakerzy w haki okrutne zbrojni, co w mgławicach się czają, cyberksiężnicy, źli wyzerowie…
   − Piękne księżniczki, podróże, przygody, wielkie czyny, bogactwa  i sława − przerywał mu te wyliczanki Klapaucjusz. − Nie pamiętasz już, mój drogi, jakeśmy sami przez kosmos wędrowali? Cyfranek mądrzejszy jest, niż my obaj razem wzięci w jego wieku byliśmy.
   − Nie puszczę go! − protestował resztką sił Trurl. − Nie puszczę i już!
   − Nie puścisz, to dziurę w płocie palnikiem protonowym wytnie i tyle go będziemy widzieli.
            Tak zeszła im na tych rozmowach noc cała, a gdy ranne wstały zorze i Cyfranek stanął przed nimi do drogi gotowy, dali mu swoje błogosławieństwo. Klapaucjusz podarował mu „Nadprzewodnik po galaktyce i na okolice − wydanie kieszonkowe”, Trurl wyciągnął skądś gruby tom „Rad roztropnych i słusznych ku młodych robotów nauce”, ukradkiem łzy otarli i długo patrzyli jak Cyfranek z tobołkiem na plecach, pogwizdując wesoło, maszeruje drogą. Pomachał im jeszcze pod lasem i tyle go widzieli.

Wędrował sobie Cyfranek, nie spieszył się nigdzie, okolice i mgławice podziwiał, to sobie z asteroidą w piłkę pograł, to konstelację jakąś nową dla rozrywki ułożył. Zaszedł tak już prawie na sam skraj galaktyki, gdy naraz posłyszał jak ktoś go woła z niedaleka.
   − Zbliż się, cny młodzieńcze, dopomóż skrzypiącemu starcowi!
            Zląkł się naprzód Cyfranek, bo ten, co go wołał, trzymał w ręce tęgą lagę, a go ojcowie-konstruktorzy przed zbójami przecież ostrzegali, ale spostrzegł zaraz, że to starzec podrdzewiały jest tylko z brodą długą.
   − Kim jesteś? − spytał zaciekawiony.
   − Nazywam się Kocoboły Katoda i jestem gwiazdopasem − odparł tamten nienaoliwionym głosem. − Jedna z mych małych gwiazdek do studni grawitacyjnej wpadła. Pomóż mi, proszę. Zapłacić nie ma czym, bom ubogi, ale nauczę cię, jak się z gwiazdami obchodzić.
   − Pomogę ci − uśmiechnął się Cyfranek, bo już nudzić mu się poczęło to całe bez celu wędrowanie, a i starca zrobiło mu się szkoda. − Ale ja wszystko już wiem i wszystko potrafię. I maszyny wszystkorobiące budować, i planety lepić, i gwiazdy rozpalać, bo mnie ojcowie moi, konstruktorzy omnipotentni dyplomowani, Trurl z Klapaucjuszem, wszystkiego nauczyli.
            Uśmiechnął się na to Kocoboły pod wąsem i nic nie powiedział, tylko do studni grawitacyjnej Cyfranka zaprowadził, skąd beczenie jakieś i iskrzenie rozpaczliwe, choć dalekie, dochodziło. Zastanowił się chwilę Cyfranek, poprosił żeby mu pasterz blachy starej, drutu i nitów garść z szopy przyniósł, po czym wziął się do roboty. Tu skręcił, tam złożył i raz-dwa maszynkę antygrawitacyjną do wyciągania ze studni zbudował. Wyskoczyła protogwiazdka mała, puchata, po pierwszych reakcjach jądrowych nieledwie i zaraz do stada pobiegła. Ucieszył się bardzo Kocoboły i gdy tylko studnię ładnie kosmicznym gruzem ocembrowali, zaprosił Cyfranka do siebie. A wieczorem, przy reaktorze miło trzaskającym swoją historię mu opowiedział.
   − Byłem ci ja w młodości u króla Kwantyliana XXXVII dworakiem. Musisz bowiem wiedzieć, że choć dzisiaj pordzewiały i ubogi, pochodzę ze starożytnego Katodów rodu. Niestety, za młodu, zamiast do pracy jak dworacy, do walki o władzę jak tradycja każe, mnie do książek ciągnęło. Namieszały mi te lektury w głowie, szczególnie Lemuela Łysego przypowieści fikuśne. Pomyślałem sobie, co ja będę jestestwo swe młode, elektryczne na służbie-nie drużbie marnował? Pójdę lepiej miast tego w strefy niebieskie, gwiazdy pasać i tak się duchowo i elektryfikacyjnie rozwinę. Fujarki z meteorytów nad strugą będę strugał, pasterkom wesoło przygrywał, sielanki układał. Jakem umyślił, takem uczynił. Za ojcowiznę stadkom gwiazdek nabył i dalej z nimi hen, na kosmiczną halę. A tam próżnia świeża, widoki na galaktykę wspaniałe, wschody, zachody i zaćmienia. Pięknie było − przez miesiąc, a może i trzy. Bo widoki wspaniałe są, kiedy się je od święta podziwia, a od tej próżni świeżej elektrataru nabawić się tylko można. I kiedy tu się elektryfikacją i myślicielstwem zajmować, gdy przy gwiazdach od świtu do nocy moc roboty? A pasterki jakieś takie inne, niż w książkach, mało urodziwe i głupawe jakby. Krzepy tylko żem nabrał, to prawda, ale dziś mi i po niej niewiele zostało. Tegom się tylko życiem na hali dowiedział, że może i ci królowie głupi i źli, ale byle dworak lepiej się u nich się ma, niźli pasterz najmędrszy na swojej gwiezdnej hali − zakończył z westchnieniem, a Cyfranek nic nie rzekł, bo o swojej własnej wędrówce pomyślał.

Dużo czasu spędził Cyfranek ze starym pasterzem. Pokazał mu Kocoboły jak gwiazd doglądać, jak przystrzygać, by się w supernowe nie zapaliły i jak rozmawiać z nimi z wieczora, by sie drogi mleczne ładnie ułożyły. A choć niezbyt sie e-serki młodemu robotowi udawały, to nauczył się jeszcze ogrodzenia ze strun wszechświata wyplatać, wilkosmosy odpędzać i wiele, wiele innych rzeczy, których na uniwersytetach nie uczą. Kiedy zaś w końcu przyszło im się pożegnać, stary gwiazdopas tak mu rzekł:
   − Niedaleko stąd, na jednym z dwudziestu siedmiu ramion galaktyki, leży królestwo króla Kwantyliana, będzie już XXXVIII. Czarna dziura okrutna tam się zaległa, jedną trzecią bez mała królestwa zeżarła, jęczy i dręczy, i dziewic, co nie elektryzowały jeszcze, na podwieczorek żąda. Idź, pokonaj ją, a uczynek dobry wykonasz i sława cię nie ominie.
            Tak zrobił Cyfranek, do królestwa owego przybył, królowi się pokłonił, referencje od ojców-konstruktorów wielkich pokazał i do roboty się zabrał. Na początek wywiedzieć się trochę o dziurze postanowił.
   − Jak ona? − zapytał.
   − Wielka i czarna − odparli zgodnie ministrowie.
   − I walczyć z nią próbowali?
   − A jakże! I rakiety termojądrowe posyłali i z laserów o lufach ogromniastych strzelali − a ona nic, tylko rosła.
   − A antymaterii próbowali?
   − A pewnie, że próbowali! Szewczyk-cholewkoklepacz jeden wymyślił, co by kometę, wprzódy wypatroszywszy, antymaterią wypchać i dziurze do zjedzenia podstawić. Zjadła, nawet ze smakiem, szewczykiem jeszcze zakąsiła. Coś tam tylko w środku zakotłowało, zabulgotało jeno i znów taka-owaka urosła, choć jakby mniej nieco.
            Podrapał się Cyfranek po głowie, aż iskry poszły. Przypomniał sobie, czego go Kocoboły gwiazdopas nauczał.
   − A próbował ktoś z tą dziurą czarną po dobroci rozmawiać?
            Popatrzyli po sobie ministrowie, dziwne miny zrobili, a Cyfranek, o nic już nie pytając, do czarnej dziury sam ruszył.

Faktycznie, czarna była straszliwie, głęboka i przepastna.
   − Hej, dziuro! − zawołał na wypadek, gdyby go nie zauważyła.
   − Czego? − burknęła tylko.
   − Pogadać chcę!
   − Ze maną chcesz gadać? − zdziwiło się dziurzysko.
   − Pewnie że z tobą. Nikogo innego tu nie ma.
   − Bo pożarłam wszystko − odparła dziura z lekką dumą w głosie. − Jestem dziurzysko, co pożarło wszystko! Ja, ja sama!
   − A dlaczegoś tak wszystko pożarła? I słońca złociste i planety błękitne, czerwone i gazowe, obłoki piękne kosmiczne i komety z ogonami puszystymi też?
   − Bo mogłam − odparła dziura krótko i jakby uśmiechnęła się z satysfakcją.
   − I nie szkoda ci tego wszystkiego? I nie ckni ci się tu samej jak palec?
   − A nie ckni i nie szkoda. Bo ja teraz to wszystko w środku mam, dla siebie jednej tylko. I słońca złociste i planety błękitne, czerwone i gazowe, obłoki piękne kosmiczne i komety z ogonami puszystymi też!
            Zmartwił się Cyfranek na taką odpowiedź, ale „zażyję ją teraz z innej mańki” pomyślał i tak też uczynił.
   − A co inni powiedzą? − spróbował wejść dziurze na ambicję. − Że inne czarne dziury grzecznie na swoim miejscu siedzą, trochę pyłu kosmicznego skubną, trochę światła łykną i koegzystować z galaktyką potrafią. A taka duża, poważna dziura jak jakiś, nie przymierzając, bladawiec obrzydliwy i  nienażarty się zachowuje.
   − W dziurze mam, co powiedzą − wzruszyła horyzontem zdarzeń dziura. − Jestem teraz taka duża, że nie muszę się przejmować, co tam sobie inni gadają.
   − A co z nami?! − zawołał Cyfranek, którego już rozpacz czarna poczęła ogarniać. − Co z królestwem, co z galaktyką?! Co z całą naszą robracią w końcu?! Czy i my nie mamy prawa cieszyć się i słońcami złocistymi i planetami błękitnymi, czerwonymi i…
   − W dziurze mam wasze prawo − przerwała dziura i wyciągnęła grawitacyjną mackę, by i Cyfranka  połknąć.
            Za nogę go chwyciła i dalej w czeluście ciemne, bezdenne wciągać. Struchlał Cyfranek, ale naraz w głowie słowa pasterza posłyszał, jak to wilkosmos w sidła grawitacyjne złapany łapę własną odgryza. Niewiele myśląc, podręczny palnik protonowy z klapki przy boku wyszarpnął, na pełny regulator odkręcił i − ciach! − jednym błyskiem straszliwym nogę uwięzioną sobie odjął i w te pędy, na jednej nodze ucieczką się salwował.

Ucieszył się król Kwantylian, widząc Cyfranka z powrotem zdrowym, choć niecałym. Nową, piękną nogę sprawić mu kazał, złoconą całą i tylko musiał ją potem młody konstruktor podregulować kapkę, bo coś zbyt skłonna do zginania kolana przed każdym krzesłem, które tron przypominało była.
   − Nie udało się siłą, bo dziura silniejsza. Nie udało się przyjacielską rozmową, bo dziura, jak to dziura, głupia. Znaczy się… dokształcić ją najpierw potrzeba! − mruknął do siebie Cyfranek.
            I dalej zbierać wszystkie traktaty prawa galaktycznego, wszystkie „Deklaracje praw robota przykonstruowanych”, wszystkie traktaty filozoficzne miłość bliźniego chwalące i długie spacery wśród malowniczych mgławic zalecające. Nawet muzykę sfer w stu tomach nut pełnych zebrał i więcej wiele. Załadował więc całą tę mądrość kosmiczną na Wielki wóz, do rakiety przyczepił, rozpędził i w czarną dziurę posłał, bo sam już zbliżać się nie śmiał, tylko za dalekim białym karłem się schował i patrzał.
            Dziura, owszem, wózek połknęła. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, widać zawartość tomów przetrawić musiała. Kiedy już Cyfranek myślał, że nic nie nastąpi, naraz dziura zafalowała. Urosła odrobinę, acz niezbyt dużo, zmniejszyła się na powrót, znów urosła i tak razy parę, zaburczała, jakby ją niestrawność dopadła, aż beknęła przeciągle i tak jak była uprzednio, ustała. Czekał Cyfranek jeszcze pół stopnia obrotu galaktyki, ale dziura tylko po przelatującą kometę sięgnęła i schrupała ze smakiem, aż zrozumiał młody konstruktor, że na bezdenną głupotę żadna mądrość wszechświata nie poradzi.
            Skonfudował się Cyfranek niepomiernie na taki sprawy obrót, ale nie był przecież − po konstruktorach, ojcach-inżynierach swoich − z tych, co z tak błahych powodów tyłów by podawali. Zadumał się więc i siedział tak długo w pustkę kosmiczną wpatrzony, aż znów sobie starego Kocobołego przypomniał.
   − Już wiem! − zakrzyknął. − Odgrodzić czarną dziurę trzeba! Płotem opleść wysokim, szerokim i grubym, przez który ani foton się nie przeciśnie. I niech sobie za płotem dziura siedzi, nikomu z drugiej strony nie szkodząc, a może i sama zagłodzi się przy tym i w cholerę, za przeproszeniem, zdechnie.
            Jak wymyślił, tak też uczynił. Dalej struny zbierać, pleść, splatać i przeplatać, jak go  stary gwiazdopas nauczył. Długo to trwało, bo i ogrodzenie na pół galaktycznego ramienia przygotować to nie pestka, aż w końcu powstał płot długi, szeroki i gruby, przez który ani się foton przeciśnie.
   − Ochotników mi paru potrzeba, co by dziury uwagę odwrócić − oznajmił królowi.
            Wystąpiło zaraz paru najprzedniejszych elktrycerzy królestwa w zbroje błyszczące odzianych, z pióropuszami z bozonów i kwarków na hełmach wysokich. Wprawdzie, tak po prawdzie, była to najprzedniość drugiego już gatunku, bo naj-najprzedniejsi elektrycerze pod marszałkiem Kilowatem na wojnę z czarną dziurą byli poszli i wszyscy polegli, ale dobra i taka. A i z ludu junaków metalowych, młodych, krzepkich i zawadiackich jak należy wystąpiło kilku. Zgłosił się też krawczyk jeden chudzina, ale tego zaraz przegoniono, wołając, że blachoroba w takiej dzielnej partii nikomu nie trzeba, chyba żeby po cyberkoniach odpady radioaktywne sprzątać. Wyruszyła więc drużyna stalowa, nierdzewna łzami dziewcząt i bukietami kolorowych fotonów żegnana, a lud na mury wyległ, by na wszystko z daleka baczyć.
            Dotarli śmiałkowie na miejsce i nuż czarną dziurę − bo zdrzemnęła się właśnie − budzić, okrzykami do uwagi zachęcać i smacznymi asteroidami przed nosem jej machać. Ziewnęła dziura i po asteroidę jedną i drugą sięga, a ci je zaraz na grawitacyjnych arkanach nazad ciągnąć i dziurę w najgorszych słowach lżyć zaczynają. Że czarna jak otwór bladawca gębowy, że jak elektryczne prosię spasiona, albo, że gdzie jej, prowincjuszce, do wielkiej czarnej dziury w centrum galaktyki. Wściekła się dziura i w środku zakotłowała, aż blada się jakby zrobiła i kto wie, jakby się to skończyło, bo już horyzont zdarzeń rozciągać poczęła, gdy nagle Cyfranek po cichutku od tyłu ją zaszedł i jednym szybkim ruchem płot strunowy zarzucił. Zniknęła dziura za płotem. Jakby jej nigdy nie było, bo i tę ogrodzenie strunowe miało właściwość, że czasoprzestrzeń sprytnie zakrzywiając, ślad wszelki po dziurze sprzed oczu usunęło.

Radość wielka w królestwie zapanowała. Król Kwantyliusz, będzie już XXXVIII, medale i ordery dla młodzieńca szykować kazał, na wiwat strzelać, napis pamiątkowy na jednym z księżyców wyryć. Przedwczesna była to jednak radość. Nie zdążyli goście na bal wielki dla uczczenia Cyfranka przyjechać, gdy trzask-prask trzasnęło ogrodzenie i wylazła zza niego dziura wychudzona, wygłodzona i wściekła.
   − No! Teraz, to wy mnie, robaki-blaszaki popamiętacie! Za dobra ja dla was byłam, za łagodna! Pożrę ja teraz was wszystkich.
            Zatroskał się bardzo Cyfranek, bo nie widział, co jeszcze może zrobić, by królestwo ocalić, a wstyd mu było do ojców-konstruktorów po pomoc wracać. Postanowił wobec tego do Kocobołego gwiazdopasa po radę się udać. Podrapał się stary pasterz po swej rdzawej brodzie i tak mu rzekł:
   − Co ci, chłopcze powiem, to ci powiem, ale ci powiem. Nie znam ci się ja na dziurach czarnych, ni innych, ale jedno wiem. Czasem na wilkosmosa wrednego, co to się wnykom wymyka, potrzaski trzaska, w wilcze doły nie wpada, pod lufą miotacza sprytnie się miota − czasem na wilkosmosa takiego drugiego wilkosmosa potrzeba. Ot, co!
            Podziękował mu Cyfranek wylewnie i umyślił najpierw dziurę drugą wyhodować. Na protonowym kleiku wykarmić, kaszką elektronową utuczyć, koktajlem fotonowym poić, gdy grymasić będzie, żeby urosła duża i rosła. Pomyślał jednak potem, że żal by mu było z dziurą na piersi własnej nierdzewnej chowaną rozstawać się, nie chciał też przecież potwora nowego czarnego tworzyć, tylko starego się pozbyć. Wpadł więc zaraz na to, żeby dziurę-antydziurę skonstruować, ale pewności nie miał, czy antydziura czarnej dziury białą być dziurą powinna, czy raczej, na przeciwieństwo dziury, czarną górę usypać powinien. Długo tak rozmyślał, liczył, wyliczał, równania z dziurą, czyli niewiadomą wielokrotnie złożone rozkładał, kartek nowych bez końca żądając, aż wreszcie w czoło się stuknął, uśmiechnął, podarł je wszystkie w drobny mak i do roboty się zabrał.

Wprzód paru tysięcy garnców kwarcu zażądał, które mu król Kwantyliusz zaraz taczkami dostarczyć kazał, a i tlenków i utlenków ołowiu fur parę. Zaraz o tysiąc cetnarów cyny i dwieście tysięcy łutów bizmutu poprosił, ale migiem, i srebra żywego beczek wiele. A i jeszcze łyżeczkę stalową jedną nie za dużą. Mieszał coś grzał, studził, przelewał, aż przez dymy i pary niczego się dojrzeć nie dało. Aż w końcu piece gorące wygasił, coś dużego w rulon zwinął i za pazuchę schował. A że długo to wszystko trwało i dziura prawie całe królestwo już zjadła, to jeszcze pętlę czasoprzestrzenną Cyfranek do roboty zaprzągł i skończył chyba nawet wcześniej trochę, niż był zaczął.
            Gdy nadeszła pora, stanął młody konstruktor przed czarną dziurą przez całe królestwo z lękiem i nadzieją obserwowany. Wyjął coś zza pazuchy, rozwinął szybko i nagle wszyscy, tam gdzie jedna czarna dziura straszyła, dwie równie straszne ujrzeli i aż jęknęli. Cyfranek jednak tylko rękę uniósł, by cicho siedzieli i czekać kazał. A dziury stały i łypały groźnie jedna na drugą. Co jedna straszną minę zrobi, to druga podobną odpowie. Co jedna muskuły grawitacyjne wypnie, to je druga napręży. Jedna osobliwość wyszczerzy, to jej druga tak samo zrobi. Struchleli wszyscy na te przeraźliwe popisy i tylko młody konstruktor o krzesełko wygodne i lemoniadę neutrinową z małą parasolką poprosił. Chwilę jeszcze tak się dziury obie jak cyber-indory nadymały i straszyły, aż rzuciły się w końcu z wielkim ujadaniem na siebie, sczepiły, zębiskami grawitacyjnymi jedna w drugą wpiły i gdy wszyscy w przerażeniu myśleli, że jakaś jeszcze gorsza katastrofa z tego będzie, naraz-zaraz… bezgłośnie anihilowały i znikły. A gdy wybrało się po chwili śmiałków paru, by wszystko obadać, czy to nie podstęp jaki, niczego nie znaleźli, jeno pustkę wielką.
            Radość wybuchła powszechna. Znikła w tej dziurnej bójce, co prawda, razem z ramieniem galaktycznym i większa część królestwa, zmartwił się więc król Kwantyliusz odrobinę, ale nie zanadto, bo mieć choć resztkę królestwa, a nie mieć go w cale, to duża dla królów różnica. Dopiero wtedy Cyfranek plan im swój, uskuteczniony, objaśnił. Bo polegał on na tym, by dziurze lustro wielgachne z dziurą-antydziurą odbitą podstawić tak, aby dziury obie − jedna w drugą − nawzajem w siebie powpadały i tym sposobem królestwo uwolniły. Podziwiali więc wszyscy mądrość i przemyślność młodego konstruktora. Ten zaś, jak na skromnego młodzieńca przystało, uśmiechnął się tylko, medale przyjął, lecz całą zasługę Kocobołemu Katodzie, pasterzowi gwiezdnemu przypisał, którego król przywrócić na dwór w trymiga rozkazał. A Cyfranek, syty przygody i sławy, do domu z orderami powrócił, bo choć taki mądry, jednocześnie młody był i głupi, co mu ojcowie-konstruktorzy, Trurl z Klapaucjuszem, potem wyłożyli. Gdyż od królów bierze się worki złota szczerego i beczki klejnotów błyszczących, a medale i ordery, to najwyżej tylko tak przy okazji.

Od tej pory, ponieważ wieść się po całym kosmosie rozniosła, wszystkie czarne dziury i grzeczne są, i układne, i spolegliwe bardzo, jak nie przymierzając młode roboty. I tylko galaktyka nasza ma odtąd jedno ramię krótsze.

© 2021 Jakub Urbańczyk