Opowiadanie, które w 2004 r. ukazało się drukiem (w nieco dziwnych okolicznościach i pod tytułem „Miasto lwów”) w piśmie „Science-Fiction”.
„Miasto lwic”
– „Ból Argiwów rozbrzmiewa,
gdzie stały cyklopów mury,
co górę pętały kolistymi więzami„…
I tak dalej, i tak dalej… Kiedyś, synu, próbowałem śpiewać to wierszem. Nie najlepsze, ale ludzie to lubią. Słyszałeś kiedyś o heksametrze, synu? – spytał znad ogniska brodaty starzec z opaską na oczach.
Jego młody towarzysz machnął tylko ręką. Ślepiec wyraźnie lubił pokazywać swoją wyższość pytaniami, na które młodzieniec nie znał odpowiedzi. Na które, być może, nikt już nie znał odpowiedzi.
Ale zaraz, zaraz! Nie tak powinna zacząć się ta opowieść. Wszak zaczynać należy od bogów, a potem od początku. Niestety, działo się to w czasach, gdy pieśniarze nie mogli już zwracać się do bogów, choć niektórzy robili to jeszcze z przyzwyczajenia. Barbarzyńcy roznieśli bogów na swych żelaznych mieczach, a ci z Wielkich, którzy przeżyli, stracili dużo ze swej mocy. Bądź więc pozdrowione żelazo, coś strzaskało tarcze nieśmiertelnych!
A A A
Jedynie księżyc, podobny do koła rydwanu, oświetlał białe skały Mykeny. Otoczone, niby koroną, potężnymi murami wzgórze wydawało się tylko jedną z wysp na zalanym mrokiem świecie. Na niektórych z nich, gdzieś daleko, jarzyły się czasem małe światła ognisk dające nadzieję, że ktoś przeżył powódź nocy, ale tu, wśród zwalonych ścian domów, pośród poczerniałych kikutów kolumn od dawna nie palił się żaden ogień. Najeźdźcy, którzy niewątpliwie musieli się tu kiedyś wedrzeć, nie zdołali jednak skruszyć murów, w których znać było rękę cyklopów. Nawet wielka, kamienna brama z resztkami wyłamanych dębowych wrót przypominała okaleczonego Polifema. Na potężnych, skalnych blokach bramy wspierał się nie mniejszy głaz, na którym dwie lwice wznosiły ku niebu łby znad ołtarza wspierającego firmament. W kierunku bramy powoli zbliżały się dwie małe postacie. Jedna szła zgarbiona, wsparta na kiju i ramieniu towarzysza. Druga, wyższa trzymała w ręku miecz. Siwy, brodaty starzec z przepaską na oczach poruszał się wolnym, ale pewnym krokiem. Jego młody, dwudziestoletni może przewodnik rozglądał się niespokojnie na boki. Podobnie jak ślepiec, ubrany był w prostą, podróżną tunikę, ale na szyi połyskiwało mu złoto, a blask księżyca na ostrzu miecza zdradzał, że to żelazo, nie spiż. Obaj nieśli na plecach pokaźne pakunki, jednak dochodząc do bramy nie wyglądali na zmęczonych.
– Na bogów! – szepnął młodzieniec, zatrzymując się. – To największa budowla, jaką ja w życiu widział.
– Cisza ruin inna jest od ciszy obozu i niepodobna jest do ciszy morza – starzec zdawał się rozglądać. – Jeszcze zanim poczuję pod nogami kamienną drogę, nim poczuję nikłą woń spalenizny, już ją słyszę. Czasem tylko odezwie się cykada, czasem zbłąkany cień wojownika poruszy liście drzew, które zaczęły zarastać pałac, a kamienne lwice zamruczą przez sen. Mówiłem ci już o tym, chłopcze? Mówiłem, dlaczego lubię przychodzić tu nocą?
– Mówił ty – odparł szeptem jego towarzysz, skubiąc nerwowo krótką, ciemna brodę. – Mówił ty nie raz, że ciągle żyją tu twoi bogowie i tak dalej. Powtarzasz ty się, ale i tak lubię cię słuchać.
Ślepiec zaśmiał się cicho.
– Pewnie, że lubisz. Inaczej by cię tu nie było. To dla tego, Ajaksie, że pokazuję ci rzeczy, których nie widzisz i świat, którego już nie ma.
– Opowiadasz ty mi tylko baśnie, stary, ale, cholera, ja lubię dobre opowieści – twarz Ajaksa lekko się rozpogodziła.
– Chodźmy, już czas – ślepiec puścił towarzysza i jak gdyby nigdy nic, ruszył przez bramę.
Nawet nie próbował badać drogi kijem i widać było, że zna tu każdy kamień. Może jednak nie każdy? Po kilku krokach potknął się o gruz ze zwalonej na drogę ściany, zachwiał się niebezpiecznie i gdyby nie kij, z pewnością upadłby na twarz.
– Szlag by was trafił, Doryjczycy – zaklął. – Potrafiliście zabijać bogów, potrafiliście zburzyć cyklopowe mury, ale czy wasze żelazo pomogło wam je odbudować?
– A na co nam te wasze mury? – Ajaks złapał starca pod ramię. – My są wolni ludzie na wolnej ziemi.
– Mieszkacie w namiotach, jakby całe wasze życie było wojną – odparł ślepiec, ruszając dalej. – Pędzicie z miejsca na miejsce podobni do własnych stad.
Wojownik uśmiechnął się.
– Zazdrościsz ty nam siły i swobody. Zresztą, mury wam nie pomogły.
– Co ty możesz wiedzieć, smarkaczu? – w głosie starca dało się słyszeć gniew. – Czepiałeś się matki za sukienkę, kiedy wylewaliśmy krew za każdy ten kamień!
Ajaks chciał coś odpowiedzieć, ale gdy otworzył usta, ślepiec pociągnął go szybciej do przodu, w górę drogi.
– Nie czas na spory – dodał spokojniej. – Musimy się pospieszyć.
Prawie biegli i młodszy co chwila musiał podtrzymywać towarzysza, gdy ten, złorzecząc, tracił równowagę na kolejnych przeszkodach. Kamienna droga wiła się w górę przez las ruin. Mijali majaczące w mroku domy z pozapadanymi dachami, świątynie o poczerniałych ścianach, kikuty wielkich kolumn i zwykłe kupy gruzu.
– Tu mieszkał Nelajos, a tam Arypides – lub – tam był dom pewnej słodkiej hetery, a obok świątynia Boga-Kozła – sapał co chwila ślepiec, wskazując na jakiś budynek lub stertę kamieni.
Droga robiła się coraz bardziej stroma, a ruiny coraz bardziej majestatyczne. Dysząc, wspinali się wyżej. W końcu, gdy znaleźli się u stóp szczątków wyjątkowo potężnej budowli, starzec zatrzymał się. Przed nimi pięły się ku czarnemu niebu cztery wielkie kolumny – jedna na wpół zwalona, pozostałe wciąż podtrzymujące resztki sklepienia. Ajaks wpatrywał się w nie z otwartymi ustami, podczas gdy ślepiec łapał oddech. Nagle młodzieniec drgnął.
– Widział ty? – sapnął, podnosząc wyżej miecz. – Ech, co ja mówię? – żachnął się. – Tam, za tą budowlą! Przysiągłbym ja, że widziałem jakąś postać, że widziałem błysk spiżu!
– Więcej jest w tobie magii, chłopcze, niż chciałbyś przyznać – starzec wydawał się zupełnie spokojny. – Tak, zaczynają się schodzić.
– Kto się schodzi? – młodzieniec zaczął nerwowo się rozglądać. – Kto?! Po co ty mnie tu przyprowadził? To twoi Achiwii, prawda, ty zdrajco? – z gniewem schwycił ślepca za gardło. – A wiesz, Achiwski psie, że zginiesz ty przede mną?!
– Puść – wycharczał starzec. – To tylko cienie.
Ajaks rozluźnił uścisk, ale przyłożył mu do gardła miecz.
– Mów ty, kto to i po coś ty mnie tu przyprowadził, niewolniku?
– Cienie – wysapał ślepiec. – To tylko cienie z przeszłości. Niespokojne dusze poległych.
– Na Enyaliosa, co ty bredzisz? – w głosie Ajaksa wciąż słychać było gniew, ale opuścił miecz. – Jakie dusze?
– Nie widzisz? – starzec wykonał gest, jakby coś pokazywał. – Zbierają się. Od murów wracają mężowie w roztrzaskanych pancerzach, z domów wychodzą kobiety i dzieci w pokrwawionych szatach. Tyle zostało z dumnych Danajów Argolidy – westchnął.
– Chcesz ty mnie przestraszyć? – skrzywił się Ajaks. – Nie ma żadnych duchów, rozumiesz, stary? Pokaż mi ich, gdzie są oni? Nikogo tu nie ma! – dodał nazbyt podniesionym głosem.
– I twoi tu są – ciągnął ślepiec. – Przemykają pod murami, ale nie śmią wejść.
– Daj ty spokój, wspomnienia mieszają ci zmysły – młodzieniec usiadł na resztkach zwalonej ściany, ściągając z pleców bagaż. – Odpocznijmy my chwilę, a ja skrzeszę ogień – rzekł, wyciągając z torby pochodnię.
– Nie, jeszcze nie tu, jeszcze chwila – starzec pewnym ruchem złapał towarzysza za ramię. – My też musimy iść.
Ajaks pokręcił w milczeniu głową, ale wstał i zarzucił torbę na plecy.
– Pałac królów – ślepiec pociągnął go w głąb zrujnowanej budowli. – Piękny, prawda? Powiedz mi, kto z was potrafi tak malować? – spytał, wskazując na resztki ściany, z których przed chwilą wstał Ajaks. – To Meduza przegląda się w tarczy. A tam wydaje się, jakby Pegaz miał zaraz odlecieć.
– Nie powinni my przychodzić tu nocą – młodzieniec spojrzał z troską na starca. – Podróż osłabiła cię bardzo.
Ślepiec zatrzymał się. Stali w ruinach pomieszczenia, które musiało być kiedyś salą większą niż dziesięć namiotów. Na posadzce, wśród ziemi i gruzu, walały się resztki potłuczonych rzeźb i skorupy rozbitych naczyń. Jedynym ocalałym w całości sprzętem, choć wyglądał bardziej na część skały Mykeny, był stojący pod ścianą masywny, kamienny tron.
– Słyszysz ich szepty? – spytał ślepiec.
– To szumią liście – odparł wojownik.
– Czujesz ich oddech?
– To tylko zimny powiew.
– Ten w pysznej zbroi z dziurą w piersi – starzec wskazał w ciemności – to Meleagos, a tam, na tronie, z krwią na brodzie to sam Tisamenos Atryda. A obok, przytrzymując rozpruty brzuch, siedzi królowa – ślepiec zgiął się w ukłonie i zaczął zdejmować tobołek.
Jego towarzysz ruszył ostrożnie w stronę tronu. Stanął dwa kroki od niego i parę razy przeciął powietrze mieczem.
– To tylko zwidy, ślepcze. Straszne wspomnienia – szepnął.
– Wspomnienia? – odparł starzec ze środka sali. – A co ty możesz o tym wiedzieć? Nie było cię pod murami Mykeny, gdy Danaowie stawali ramię w ramię z bogami. Nie widziałeś świetlistego Pajawona, gdy wyjeżdżał w bitwę na swym słonecznym rydwanie. Wy nawet nie mieliście rydwanów. Nie widziałeś Dziewicy szyjącej z murów, ani gniewu Bogini.
– Enyalios i Nike z nami byli – uśmiechnął się Ajaks.
– Tak, starli się i bogowie – przytaknął ponuro ślepiec – a wszyscy na swą zgubę. Padła Łowczyni – sama przeszyta żelaznym grotem. Kresfontes, twój wuj, sam rozpłatał pod bramą Boginię, a posieczony Pajawon ratował się ucieczką. Może gdyby przybyła Pani Zastępów, miast strzec swojego miasta, gdyby Morze porzuciło dawne przeciw nam urazy, wtedy, kto wie?
– Ojciec lubi cię za twoje opowieści, starcze, lubi on gdy stawiasz go twarzą w twarz z bogami, ale nie raz on powtarzał, że nigdy żadnego boga nie widział.
– Toeles widzi to, co chce widzieć, a ty nie jesteś lepszy – uniósł się starzec. – A czy opowiadał ci, jak po zdobyciu miasta palił i mordował? – dodał z gniewem.
– A cóż to? Wojenna to rzecz. A wy sami się wykończyliście. Wasi królowie zdradzali i mordowali jeden drugiego. Niszczyli wy swoich wrogów bez litości. Zburzyli wy Teby, bo stały się zbyt potężne, spalili wy Troję, bo nałożyła cła na cynę, a teraz macie wy pretensję do nas? To wasi bogowie zatrzęśli całą ziemią i zburzyli wasze żmijowe gniazda, to sami wy wykrwawili się szaloną wyprawą do Kraju Rzeki. Ojciec tylko uwolnił tę ziemię od piratów łupiących równo swoich i obcych.
– My o Troi śpiewaliśmy pieśni, ale wy nie macie nawet prawdziwych poetów, a wasz barbarzyński język tylko nieporadnie udaje naszą piękną mowę. O Mykenie nikt nie będzie pamiętał. Zresztą, czego można się spodziewać po Doryjczykach? Potraficie łamać gliniane tabliczki, ale czy ktoś z was potrafi pisać? „Ból Argiwów rozbrzmiewa, / gdzie stały cyklopów mury, / co górę pętały kolistymi więzami” – wyrecytował z zaśpiewem starzec. – I tak dalej, i tak dalej. Kiedyś, synu, próbowałem śpiewać to wierszem. Nie najlepsze, ale ludzie to lubią. Słyszałeś kiedyś o heksametrze, synu?
Ajaks machnął ręką i usiadł na tronie. Jednak ledwo dotknął kamienia, poderwał się jak oparzony.
– Ciągnie mrozem od tych waszych głazów – mruknął.
Rozejrzał się i usiadł pod jedną z kolumn. Tymczasem ślepiec rozwinął swój pakunek, wyjmując z niego cytrę. Ostrożnie trącił strunę – rozległ się niski, wibrujący dźwięk.
– Wspaniały instrument – szepnął. – Nie to, co te wasze pasterskie dmuchawki – dodał głośniej. – Czy mógłbyś, Ajaksie, rozpalić ogień? Ajaksie!
Młodzieniec gwałtownie podniósł głowę.
– Wybacz, morzy mnie sen. Co ty mówił?
– Ogień, Ajaksie. Czy mógłbyś rozpalić ogień? – spytał z irytacją starzec. – Tam, na palenisku – wskazał na stertę kamieni pośrodku sali.
Ajaks zawahał się chwilę, ale wstał, złapał za tobołek i pociągnął go w stronę paleniska. Rozwiązał rzemienie i na ziemię wypadło parę wiązek drewna. Wojownik starannie ułożył część z nich na kamieniach i sięgnął po krzesiwo i hubkę. Po chwili mały płomień rozświetlił zrujnowaną salę. Tu i ówdzie pokazały się na ścianach resztki malowideł, z cienia wyłoniły się potłuczone posągi. Ajaks schował miecz i z podniesioną żagwią podszedł do jednego z nich. Przez chwilę spoglądał w ozdobioną sumiastym wąsem twarz. Kątem oka dostrzegł na zniszczonej ścianie pół osmalonego, galopującego Pegaza. Ostrożnie przeciągnął ręką po malowidle, ale to wystarczyło by farba odpadła, zostawiając na boku skrzydlatego konia ciemne pręgi. Powoli ruszył dalej, oświetlając kolejne świadectwa dawnej świetności kamiennego grodu. Tymczasem starzec usiadł przy ognisku. Przez chwilę milczał, trącając struny cytry i posyłając w ciemność zawodzące dźwięki.
– Co roku opowiadam wam tę samą historię – przemówił cicho – w nadziei, że w końcu zaznacie spokoju. Opowiadam wam o upadku Danajów, ale może nie jestem zbyt dobrym pieśniarzem? Cóż, nie jestem Demodokosem – szepnął.
Dźwięki cytry powoli zaczęły układać się w coś na kształt smutnej melodii.
– Na rok przed tym, nim wąż skrócił przeklęty żywot Orestesa Atrydy – zaczął ślepiec – zebrał syn jego, książę Eumenos, wzorem swego dziada, pierwszych mężów z wyspy, by powieść ich za morze po łupy i sławę. Powiadają, że to sam Orestes wysłał swego pierworodnego w nadziei, iż ten powróci ze złotem, które zapełni ogołocony skarbiec, by odbudować zrujnowany trzęsieniem ziemi pałac. Inni mówią, że to Doryjczycy, którzy już wtedy osiedlili się byli w Argolidzie, namówili go swymi podszeptami, by nas osłabić. Przeciw temu świadczy jednak fakt, że sami wystawili jeden okręt, który też nie powrócił. Ze stu bez mała statków, które wypłynęły z Argos pod pięknymi żaglami, wróciło pięć może. Porwał się bowiem Eumenos na Kraj Rzeki, chcąc dziadów sławą przewyższyć. Niestety, nie było z nim drugiego Tetydy, bo Pyrros już nie żył, nie było nikogo z rodu Laertesa, bo stary Telemach miał własne kłopoty i ani myślał ryzykować dwudziestoletniej wyprawy. Być może liczył Eumenos na Czekarów i Waszaszów, którzy, obróciwszy w pył potężnych Hattów, teraz łakomym okiem patrzyli na południe? W takim razie srodze się na nich zawiódł, bo wojownicy, których niedobitki powróciły opowiadali, że Król Rzeki rozbił sprzymierzone z Danajami plemiona, zanim ci zdążyli dopłynąć i połączyć siły. Gdy okręty dobiły w końcu u ujścia Wielkiej Rzeki, czekali już na nich rzeczni włócznicy i bojowe rydwany, czarni etiopscy procarze i rudzi nubijscy najemnicy. Król Rzeki pchnął do przybyłych posłów, którzy stanąwszy przed Eumenosem jęli pytać go, czemu nęka kraj, który tak życzliwy był jego dziadowi?
Gdzieś niedaleko rozległ się ryk lwa, któremu po chwili odpowiedział drugi z innej części wzgórza, ale starzec zdawał się nie zwracać na to uwagi.
– Odprawił by ich pewnie Eumenos od razu, ale obyczaj kazał zwołać radę. Tłumaczyli mu co roztropniejsi wodzowie, że nic tam po nich, ale Eumenos wyzwał ich tylko od tchórzy i mało brakowało, by skoczyli sobie do gardeł. Stara to Atrydów przywara, że zawsze potrafili zrazić sobie ludzi pychą i arogancją. Obruszasz się Tisamenosie? – spytał ślepiec w kierunku pustego tronu. – Powiedzmy sobie szczerze, Ajaks ma rację. Potrafiliście dobrze tylko łupić i ściągać daninę, a i to do czasu. Ale tyś akurat na głupocie brata zyskał tron – starzec roześmiał się ponuro. – Raptem na parę lat, ale i to dobrze, prawda? Tyle, że skarbiec świecił pustkami, wodzowie podnosili głowy i gdy nie gonili doryjskich stad, gonili poborców danin. Północne szlaki handlowe opanowali barbarzyńcy, odcinając dostawy cyny, bez której nie było spiżu, zaś Doryjczycy zazdrośnie strzegli tajemnicy żelaza. Do miast ciągnęli zdesperowani, zubożeni ludzie, ale w spichlerzach nie było już dość ziarna. Kupcy coraz rzadziej przybijali do portów, a ci którzy się zjawiali, przynosili złe wieści. Na wschodzie, na ruinach imperium Hattów, na gruzach państwa Amurru panoszyli się Filistyńscy i Szakalascy koczownicy, na zachodzie plemiona Hyperborejczyków zza gór kłębiły się z Lidyjskimi Tyrrenami. A przez Attykę przelewały się kolejne zbrojne kupy Doryjczyków, przed którymi królowie kryli się za murami miast. Ale kamienne mury i wspaniałe pałace runęły w gruzy gdy zatrzęsła się ziemia. A Doryjczycy ciągnęli na południe. Palili pola, łupili wsie i parli na naszą wyspę. A wszystko stąd, że ktoś wmówił ich wodzom, że tu czeka na nich ich dziedzictwo – ślepiec przerwał i przez chwilę milczał w zadumie. – Pewnie nie wiesz, Tisamenosie – rzekł w końcu drżącym głosem – że tym kimś byłem ja?
– Ojciec opowiadał mi o tym – niespodziewanie przerwał opowieść Ajaks.
– Nie usłyszałem cię, chłopcze – starzec odłożył cytrę. – Myślałem, że podziwiasz pałac.
– Przyszedł ja po drugą pochodnię. Ojciec mówił, że spotkał cię on w Atenie, gdzie ty przyjechał spiskować przeciw…
– Byłem posłem Tisamenosa! – przerwał gniewnie ślepiec.
– Nieważne – wzruszył ramionami młodzieniec. – Ojciec z wujami gościli wtedy oni na dworze Tezeidów. Musiał ty mieć jakieś powody, by bratać się barbarzyńcami, za których ty nas uważasz – Ajaks uśmiechnął się. – Trudno mi cię sobie wyobrazić u jakiego królewskiego stołu inaczej, niż ty obgryzający kości. Wybacz, nie chciał ja cię obrazić – dodał szybko. – Po prostu nie widzę ja cię…
– Dobrze już, dobrze – machnął ręką starzec. – Jestem ja teraz taki sam parszywy brudas, jak ty i cała Wy ta wasza banda – skrzywił się.
– Licz ty się ze słowami – warknął młodzieniec. – Nikt ci nie kazał wbijać im do głowy tych bzdur o dziedzictwie Heraklesa. Nie wiem ja, czy ojciec z wujami ci uwierzyli, ale postarali się oni, by uwierzyły nasze plemiona. Dzięki tobie przyszli my jak po swoje – zaśmiał się.
– Zniszczyliście ten świat! – uniósł się ślepiec. – Przyszliście i zrównaliście go z ziemią!
– Zapominasz ty, stary, że nie przyszli my tu wczoraj. Żyli my między wami od paru pokoleń. Ale wasi rolnicy przeganiali nasze kozy, wasi panowie chcieli nas traktować jak Pelazgów. Wasi wojownicy głupieli, gdy rozstępowali my się przed ich błyszczącymi rydwanami. Kupcy bali się, że przez żelazo stracą oni zyski z handlu cyną.
– Czemu nie mówisz, że najpierw przyszliście jako najeźdźcy? Przybyliście zbrojnie pod twym pradziadem, gdy nasi walczyli pod Troją. Potem pod jego synem, a potem pod synem jego syna. Gdyby padł twój ojciec, teraz ty prowadziłbyś na wyspę wasze bandy. Taka wasza, psia mać, zbójecka krew.
– Nie rozumiesz ty, stary? Jesteście wy już tylko opowieścią. Tylko patrzeć, jak padnie Arkadia, tylko czekać, a runie Atena. Graj ty dalej, stary, swoim cieniom, a ja popatrzę na te bazgroły i figurki, zanim nie obrócą się one w pył.
Ajaks dorzucił do ognia, odpalił kolejną pochodnię i ruszył z powrotem w głąb ruin.
– Graj ty te swoje heksametry – rzucił na odchodne.
– Głupi gówniarz – mruknął ślepiec. – Nie ucywilizujesz barbarzyńcy.
Sięgnął po instrument.
– Nie patrzcie tak na mnie – rzucił w ciemność. – Oni i tak by tu przyszli, wcześniej, czy później. Opowiem wam o bitwie na argejskich polach. Opowiem o ostatnich dniach chwały Danajów, o czasach rydwanów i zakutych w spiż rycerzy, o wielkich czynach i o śmierci bogów.
– Dobrze ci idzie, człowieku. – odezwał się z ciemności obcy głos. – Opowiedz im w końcu prawdę. Może wtedy przestaną cię dręczyć?
Ślepiec drgnął.
– Ktoś ty?
Zachrzęścił metal i na kamiennej posadzce odezwały się kroki. Ktoś zbliżał się do ogniska.
– Ktoś ty? – powtórzył starzec, sięgając po kij. – Duchy… schodzą ci z drogi…
– Nie poznajesz mnie – raczej stwierdził niż spytał dźwięczny głos tuż nad uchem drżącego ślepca. – Długo się nie widzieliśmy… Homerze – szepnął.
Starzec wzdrygnął się na dźwięk tego imienia.
– A tak – ciągnął cicho obcy – niektórzy jeszcze cię pamiętają.
– Ajaks! Gdzie jesteś, Ajaksie?! – zawołał ślepiec, rozpaczliwie opędzając się kijem.
Coś zaszurało wśród kamieni i dało się słyszeć tupot paru nóg i stukot kopyt. Coś ciężkiego upadło na posadzkę.
– Twój Doryjczyk trochę się zagapił – zaśmiał się melodyjnie obcy.
– Coście mu zrobili?! – starzec zerwał się na równe nogi.
– Spokojnie – ślepiec poczuł na ramieniu ciężką dłoń. – Czy widzisz go wśród tych cieni? Żyje i tylko od ciebie zależy, jak długo.
– Czego chcecie?
– Opowieści… i prawdy, Homerze – nieznajomy mocnym ruchem posadził starca na ziemi. – Rozmawiałem niedawno z Eumenosem Atrydą…
– Oszalałeś przybyszu! – przerwał mu roztrzęsionym głosem ślepiec. – Eumenos nie żyje od ćwierć wieku!
– I on tak myślał, gdy go odnalazłem – odparł głos. – Niemniej, opowiedział mi wiele interesujących szczegółów o bitwie u delty Nilu.
– Tak, byłem tam z Eumenosem! – podniósł głos starzec. – To chcieliście usłyszeć?
– My też, ale przede wszystkim twoi cierpliwi słuchacze. Czekali na to wiele lat.
– Dobrze więc… – zaperzył się Homer. – Pamiętacie, że płynąłem na czele dziesięciu okrętów z Argos. Gdy szalony Eumenos, pomimo naszych rad, odprawił posłów Króla Rzeki z niczym, postanowiłem zasięgnąć rady bogów. Tak jak się spodziewałem – wróżby były niepomyślne. Kiedy więc książę kazał dąć w trąby do ataku, poleciłem moim ludziom pozostać na statkach. Niektórzy, połowa prawie, nie posłuchali, ale reszta karnie siadła do wioseł. Odbiliśmy gdy starły się pierwsze rydwany. Nim brzeg zniknął nam z oczu, ujrzeliśmy jeszcze dymy znad pozostałych u delty okrętów – starzec ponownie sięgnął po instrument. – Nic by nie zmieniło, gdybyśmy zostali. Po powrocie Tisamenos coś podejrzewał, ale byłem zbyt silny, by wystąpił przeciw mnie. Wystarczyło dopilnować, żeby się nigdy dostatecznie nie umocnił – wziął głęboki oddech. – Ale gdy przyszła potrzeba, gdy Doryjczycy przybyli do wrót wyspy, stanąłem przeciw nim u boku króla! Trzydzieści dni trwała bitwa! Przez trzydzieści dni nasze rydwany rozpędzały ich piechotę. Przez trzydzieści dni ich konnica rozjeżdżała naszych procarzy. Przez trzydzieści dni Pajawon brał się za bary z Enyalionem, a spiż ścierał się z żelazem. Lecz dwudziestego dnia włócznia znalazła drogę między obręczami pancerza Tisamenosa Atrydy. Żył, jednak ducha było nim coraz mniej. Podobno, w chwili gdy umierał, strzała powaliła niezwyciężonego Melaegosa, ale tego już nie widziałem. Ostatnią rzeczą tego świata, którą dane mi było zobaczyć był miecz, który strzaskał mój hełm…
Nagle starzec wstał i ze złością rzucił cytrą w kolumnę.
– Oni nie chcą opowieści! Oni chcą mojej krwi!
– Oni chcą tylko prawdy, Homerze – odparł obcy.
– Tak… – ślepiec zawahał się. – Tak, to ja sprzedałem miasto Doryjczykom! To chcieliście usłyszeć?
– Nie było żadnej bitwy, prawda, starcze? – głos przybysza stał się surowy. – Tisamenos zginął we śnie od ciosów mordercy. Zwaśnieni wodzowie rozdrapali co się dało i zbiegli za morze, a pozostali mieszkańcy sami otworzyli Doryjczykom Lwią Bramę, prawda? Zdobywcy weszli do odbudowującego się po trzęsieniu ziemi miasta, trochę popalili, porabowali, ale nie za wiele, bo kto chciałby władać kupą gruzów? Toeles, tak jak kiedyś Atrydzi, zadomowił się w zrujnowanym pałacu, obsadził swymi ludźmi poszczerbione mury i pewnie nic by się nie zmieniło, bo nowi władcy, choć nieokrzesani i prostaccy, nie mieli ciężkiej ręki. Szybko jednak okazało się, że nie ma dość żywności ze spalonych pól, a stada trzeba gnać na nowe pastwiska. Zapanował wielki głód i chaos. Ludzie, jeden po drugim, zabierali wszystko co cenne i uciekali – bogaci za morze, biedni w góry. Niektórzy, wiedząc, że już tu nie wrócą, podkładali pod swoje domy ogień. Reszty dzieła zniszczenia dokonali na odchodnym pijani Doryjczycy szczęśliwi, że wracają do swoich namiotów. Czyż nie tak, starcze?
Ślepiec nie odpowiedział. Przez chwilę panowała cisza zakłócana jedynie trzaskiem ognia. Nagle starzec podniósł głowę.
– Odchodzą – szepnął.
– Tak, odchodzą. Usłyszeli już wszystko. Zajmijmy się teraz twoim towarzyszem, bo widzę, że Jolon za bardzo mu się przygląda – zaśmiał się obcy. – Stary satyr ma słabość do gładkich chłopców.
Ajaks otworzył oczy. Przez moment wirowały mu w oczach zamglone sylwetki, wirował płomień ogniska. Po chwili mógł już dokładnie zobaczyć zgromadzone przy palenisku postacie. Dwóch starych, wąsatych wojowników i trzech chłopców – wszyscy w pogiętych spiżowych hełmach i nagolennikach, siedzący na wielkich, nieporęcznych tarczach. Dwie młode kobiety z długimi łukami, czy może raczej driady, bo we włosach i zwiewnych szatach zieleniły się liście? W cieniu stało jeszcze dwóch półnagich, zarośniętych mężczyzn i Ajaks nie był pewien, czy ubrani są w futrzane nogawice, czy też powinien wypatrywać kopyt?
– Zostało jeszcze paru zbrojnych Danajów, czy Achiwów, jak wolisz, w Argolidzie – odezwał się głos za jego plecami.
Ajaks chciał się odwrócić, ale krępowały go mocne więzy. Spróbował odwrócić głowę. Zdołał ujrzeć za sobą wysokiego młodzieńca w błyszczącym spiżu, nim ten schował się w cieniu. Ajaks szarpnął się, próbując siły więzów.
– Wiem, o czym myślisz, Doryjczyku – kontynuował obcy. – Na waszych grobach zbudujemy sobie świat bez bogów wtykających nos w nie swoje sprawy. Bez nimf i faunów, bez driad i centaurów. Tych ostatnich zresztą już wytłukł wasz nieokrzesany antenat. Świat bez hydr i cyklopów, bez gorgon, sfinksów i smoków. Bez waszych przeklętych królów – ciągnął spokojnie. – Jesteś pewien, że to będzie lepszy świat, Ajaksie?
Ajaks warknął coś niezrozumiale i zacisnął usta. Spojrzał z wściekłością na ślepca.
– Nie, Ajaksie, stary Homer tym razem nic tu nie zawinił. On chciał tylko wyspowiadać się przed śmiercią. Skoro jesteśmy już przy śmierci… Co mamy z wami zrobić?
Jeden ze starych Achiwów podniósł się od ogniska.
– Nad czym się tu zastanawiać, panie? – spytał, wyciągając miecz. – Szukaliśmy tego zdrajcy od lat.
– A tego barbarzyńcę złożymy na ołtarzu, panie. – odezwał się drugi, młodszy od Ajaksa. – Widać, że to ktoś znaczny.
– Zostawcie go! – zaprotestował ślepiec. – To książę Ajaks, syn Toelesa!
– Nie chcę dziś ofiar z ludzi, Chisonie. Po prostu go zabij – odparł obcy. – Ze starym, tak jak wam obiecałem, możecie zrobić, co chcecie… jeśli wam się uda.
Chłopak, którego nazwano Chisonem, raźno zerwał się na nogi i doskoczył do Ajaksa. Pochylił się nad nim i z nieprzyjemnym uśmiechem na twarzy zaczął powoli wyciągać spiżowy nóż. Ajaks ryknął gniewnie i szarpnął się w więzach, ale bezskutecznie. Tymczasem dwaj starzy wojownicy stanęli z wyciągniętymi mieczami nad nieruchomym starcem.
– Homerze Argejczyku – zaczął poważnie jeden z nich. – Z woli bogów…
– Dajmy spokój tym bzdurom – żachnął się ślepiec. – Kończmy z tym.
– Jak uważasz – odparł stary Achiwa. – Za królobójstwo i wielokrotną zdradę skazuję cię na śmierć.
Nagle w ciemności rozległ się potężny ryk, od którego posypał się pył z dachu. Nim ktokolwiek zdołał zareagować, wielki, szary kształt przemknął w pędzie obok ogniska, wzbijając w niebo chmurę iskier. Równocześnie z drugiej strony sali coś otarło się ze zgrzytem o resztkę kolumny, która zwaliła się z hukiem. W krąg światła wskoczyły dwie ogromne, bure lwice. Stojący wojownicy cofnęli się w kierunku ognia, ale Chison wyszarpnął nóż i zamachnął się na Ajaksa. Jedna z lwic błyskawicznie skuliła zad, wybiła się potężnymi łapami i wielkim skokiem zwaliła się na młodego Achiwa. Przygnieciony Chison jęknął i plunął krwią. Pozostali wojownicy zerwali się na nogi, dobywając mieczy. W rękach podobnym satyrom dzikusów pojawiły się włócznie, a kobiety sięgnęły po łuki. Druga lwica z nisko pochylonym łbem wbiła się pomiędzy ślepca, a zbrojnych. Brzęknęły cięciwy, ale krótki świst strzał zakończył tylko głośny brzdęk. Włócznie, które niemal równocześnie dosięgły boku drugiej lwicy, spadły na posadzkę z pogiętymi grotami. Danaowie cofnęli się, kryjąc się za wielkimi tarczami.
– Obudziły się – odezwał się starzec. – Widzisz, przybyszu? – spytał, głaszcząc kamienny bok lwa. – Nie bój się Ajaksie. Zaklęte przez Perseusza strzec miały bramy, ale nie obroniły Perseidów, nie uratowały Atrydów. A teraz obudziły się, by ustrzec nas. Dlaczego?
Rozległ się donośny śmiech.
– Opuśćcie broń – rozkazał obcy, podchodząc do lwów.
Teraz Ajaks mógł przyjrzeć mu się dokładnie. Obcy był wyższy od najwyższych mężów. Spiżowe nagolenniki i naramienniki błyszczały jaśniej niż ognisko. W migoczącym świetle zdawały się poruszać na nich złote postacie. Złoto błyszczało też z bransolet i brosz na śnieżnobiałej szacie. Obcy nie nosił ani achiwskich wąsów, ani brody, jaką zwykli nosić Doryjczycy. Jasną twarz okalały pukle kędzierzawych, czarnych włosów. Lwice zostawiły swoją zdobycz i zaczęły się o niego ocierać, mrucząc jak małe kociaki.
– Ślepiec, którego bronią lwice, przywróci chwałę Danajów i ocali nieśmiertelnych – odezwał się obcy, drapiąc kamiennego lwa. – Tak co roku o tej porze rzecze wyrocznia w Delfinach. Dobrze się ukryłeś, więc w końcu wyrocznia sama musiała się do ciebie pofatygować, starcze.
– Ajaksie! – zawołał ślepiec. – Powiedz mi, co widzisz, Ajaksie!
– Widzę ja… Widzę… – zająknął się młodzieniec, szukając właściwych słów.
– On niczego nie widzi – przerwał obcy, podchodząc do Ajaksa. – Skąd wiesz, czy ja tu jestem, Homerze? Śpiewasz duchom i słyszysz głosy, których nie ma. Może i ja jestem kłamstwem? – spytał cicho i machnął ręką przed oczami związanego Doryjczyka. – Takim samym jak całe twoje życie – dodał, a Ajaks poczuł, że osuwa się w ciemność.
Starzec zmarszczył czoło i przez chwilę milczał.
– Tak… kłamstwa – potwierdził niepewnie. – Masz rację. Ale przecież rozmawiam z tobą jak rozmawiałem niedawno z tym chłopakiem – zawahał się. – Nie! – odparł pewniejszym głosem. – Czuję blask, jaki od ciebie pada. Przybywasz z Góry Bogów, prawda, panie?
Nieznajomy roześmiał się.
– Skąd wiesz, czy ktokolwiek mieszka na Olimpie? – spytał wesoło. – Może jesteśmy tylko twoim snem?
– My tu, na dole, a wy tam, na górze, byśmy mogli o was śnić – odparł z przekonaniem ślepiec. – Taki jest porządek świata, panie.
– Świat się zmienia, starcze – w głosie obcego znów zabrzmiała powaga. – To nie tylko Mykena runęła. Nie ma już potęgi Hattów, padło królestwo Amurru, chwieje się Kraj Rzeki. My tego nie pamiętamy, ale podobnie kiedyś wasi pradziadowie najechali i podbili ten kraj, który należał wówczas do Pelazgów. Podobnie rośli w cieniu Minojczyków, a kiedy przyszedł czas, dobili ich obróconą w popiół potęgę. Wąż połyka swój ogon.
– Oby się udławił – wyrwało się starcowi. – Przepraszam, panie – zreflektował się – ale co będzie z wami?
– My zmieniamy się wraz ze światem… jeśli tylko świat o nas pamięta. Starzy bogowie żyli tu od wieków pod różnymi imionami, inni przybyli wraz z kolejnymi najeźdźcami i zadomowili się tu na dobre. Młodsi narodzili się z przybyciem Danajów, wyskakując, że tak powiem – obcy roześmiał się – z waszych głów i też mają nadzieję przetrwać trochę dłużej niż wasze małe królestwa. A ty nam w tym pomożesz – dodał.
– Chciałbym, panie, ale jestem tylko starym ślepcem – westchnął. – Starym, zgorzkniałym ślepcem – dodał.
– Dam ci lirę i długie życie, stary łgarzu, a ty tylko zadbaj o to, byśmy nie zgaśli w ciemnościach, które nadeszły. Mógłbym obdarzyć cię talentem, bo nie jesteś wielkim pieśniarzem, ale nie zasłużyłeś na to, a czas kilku pokoleń, który ci przeznaczam jako karę, powinien wystarczyć, byś doszlifował krzywe wersy. Masz być gotowy, gdy wstanie nowy świt.
– Ale co miałbym robić, Pajawonie? – spytał roztrzęsionym głosem starzec. – Tyś jest Pajawon, prawda?
– Wymyślisz parę gładkich kłamstw – obcy nie odpowiedział na pytanie – i wyśpiewasz je wierszem. Ludzie się na to złapią. Przy okazji – pamiętasz może historię o żonie Menelaja?
– Helenie, siostrze Bliźniaków? Uciekła do Kraju Rzeki kiedy Menelaj walczył pod Troją?
– Tak. Wspomnij gdzieś o niej. Kiedyś w chwili słabości obiecałem jej nieśmiertelność, a nie lubię nie dotrzymywać słowa. Zresztą, bardziej jest warta pamięci niż te wasze kamienie.
Nieznajomy musiał dać swoim jakiś znak, bo ślepiec usłyszał chrzęst spiżu, głośne kroki i cichy stukot kopyt.
– Na nas już pora. A tak przy okazji, co naprawdę stało się z twoimi oczami, Homerze? – spytał obcy.
– Oczy? – starzec zbliżył ku twarzy rozczapierzone palce. – Oczy zabrała mi Temida. – odparł i zaśmiał się nieprzyjemnie.
Ω Ω Ω
Świt obudził Ajaksa chłodem i rosą. Było mu zimno – ognisko na starym palenisku dawno zgasło – i bolała go głowa. Na szczęście pierwsze promienie słońca zaczęły już ogrzewać białą skałę Mykeny. W świetle dnia ruiny miasta wyglądały równie imponująco, ale o wiele mniej tajemniczo. Ajaks podniósł się ciężko i przeciągnął. Przetarł oczy, ale świat nie stał się wcale ostrzejszy. Od jakiegoś czasu zaczął mu się bardzo psuć wzrok. Schylił się po miecz, ale po chwili wahania podniósł wpierw starą, obtłuczoną cytrę. Trącił lekko struny. Pamiętał, że śnił mu się Homer – jego dawno zmarły opiekun z dzieciństwa, ślepy achiwski niewolnik jego ojca. To on nauczył go grać, nauczył go śpiewać i składać rymy. Wprawdzie Toeles nie był zadowolony, że syn, zamiast zostać wojownikiem, łazi z cytrą po górach, ale miał jeszcze pięciu innych, więc w końcu machnął na to ręką. Pakując się, Ajaks przez chwilę przyglądał się zmrużonymi oczami ziemi. Wydawało mu się, że obok paleniska widzi jakieś ślady stóp, kopyt, czy łap, ale to chyba tylko zmącony wzrok płatał mu figle. Jeszcze raz trącił struny.
– Gniew ty bogini opiewaj
Achilla tego syna Pelausa…
O to chodziło ci z tym heksametrem, stary?
© 2003 Jakub Urbańczyk (ed. 2019)